Posted by Bezimienny on sie 11, 2015

Veto: historia Polski zapisana w kartach – część pierwsza

– Całkiem udatnieś waść wykoncypował tę zasłonę! – zawołał wesoło pan Adam. – Znać jeno od razu, żeś do szabli nienawykły, a i ręka niewprawna jeszcze. Pamiętaj, że nie rapiera używasz, jeno broni subtelniejszej i że cięcia moje na zastawę brać powinieneś, a sztychy wyprowadzać dłonią samą, nie całym ramieniem, bo waści adwersarz od razu będzie wiedział, co zamierzasz!
„A juści!” – pomyślał pan Paweł, patrząc bezradnie na swą prawicę, w której jeszcze chwilę temu pewnie (jak mu się wydawało) dzierżył rękojeść karabeli. „Tylko że ja już otrokiem będąc fechtowałem się rapierem i nawyków nie tak łacno się pozbyć, jak pan pułkownik tu prawi…”, głośno zaś powiedział zrozumiałą, choć trochę kanciastą polszczyzną:
– Jako waść rzeczesz – i ruszył w kierunku leżącej nieopodal na ziemi swej szabli.
Pułkownik zatrzymał go jednak w pół kroku, chwycił za ramię i powiedział:
– Wiem, że waści ciężko w naszej kompanii i że robisz co w twej mocy, aby do nas dostać. Dlatego praktykujemy tu, a nie w obozie, gdzie byle pludrak mógłby zobaczyć, jak robisz szablą i pytlować później ozorem przy każdej okazji, jak to pan kawaler van den Rimpel nawet muchy usiec nie potrafi. Pojmujesz waść?
– Co mam nie pojmować – odburknął ponuro pan Paweł. – Jeno nie wiem, czy się waszmościom na co przydam, jak przyjdzie do prawdziwej walki. Żeby choć jaki rapier mieć… – westchnął ciężko na koniec.
– A ja waści powiem, że dobrze sobie radzisz i za kilka niedziel będziesz obracał karabelą tak sprawnie, że niejeden spośród panów braci w naszej zacnej kompanii się zadziwi – skwitował żale pana Pawła pułkownik Ustrzycki. – A tymczasem pora wracać, bo pewnikiem już nas wyglądają…*

logo gry karcianej CCG Veto druga edycja

Prawie miesiąc temu pisałem, że mam coraz większą ochotę na złożenie jakiejś talii do „Veta” po to, żeby pograć trochę konkretniej niż tylko okrojoną wersją demonstracyjną. Prawdę powiedziawszy już tydzień po tamtym wpisie skonstruowałem talię typu Frankenstein**, która z oczywistych względów nie była w stanie powalczyć z mocniejszymi i szybszymi taliami graczy mających dostęp do większej ilości kart ode mnie (czyli w praktyce chyba wszystkich pozostałych osób przychodzących na środowe spotkania w LCGH), ale osobiście uważam to za plus całej sytuacji. Dlaczego? Powodów jest kilka.

Po pierwsze (i chyba najważniejsze) zmusiło mnie to do kombinowania na takim poziomie, którego mój mózg nie doświadczył od lat – uaktywniły mi się nawet niektóre ośrodki uśpione jeszcze od czasów grania w „Shadowruna” taliami tematycznymi (Najemników, Riggerów/Dekerów, Szamanów, Magów, Ulicznych Samurajów, itd.) przeciwko wypakowanej po granice absurdu talii Trolli pewnego mojego serdecznego kumpla (i jednocześnie karciankowego arcywroga), któremu przebiegłości mógłby pozazdrościć nawet doktor Moriarty.***

Druga korzyść (w mojej opinii również bardzo istotna) jest taka, że z doświadczenia wiem, że tylko granie z naprawdę wymagającym przeciwnikiem**** sprawia, że człowiek się czegoś uczy. A ja się nauczyłem przez ten miesiąc bardzo dużo, muszę przyznać. Po części dlatego, że trafiałem na adwersarzy grających potężniejszymi taliami albo dużo bardziej ogranych w „Veto” niż ja, po części zaś dlatego, że nadal mało wiem o „Vecie” i o tym, w jaki sposób powinno się grać, żeby zmaksymalizować swoje szanse ugrania czegokolwiek w potyczce z silniejszym oponentem. Jedną z najważniejszych rzeczy jakich się nauczyłem jest to, że nadal nie wiem, jaka taktyka zbierania Kresek jest najefektywniejsza. Ale się uczę. Intensywnie.

Tu dochodzimy też do trzeciej ważnej sprawy, czyli do poznawania gry od podszewki. Nie da się tego zrobić siedząc wyłącznie w domu, konstruując talię, porównując ją do porad znalezionych w sieci i narzekając, że ciągle nie mamy jeszcze wszystkich kart, żeby zacząć grać na poziomie.***** Z każdą, nawet najsłabszą, najgłupszą i najbardziej ekstrawagancką koncepcją talii do jakiejkolwiek gry karcianej (nie tylko kolekcjonerskiej) trzeba wyjść do ludzi i zweryfikować ją w boju, bo to jedyny sensowny sposób, żeby się przekonać, na ile teoria sprawdza się w praktyce. Jeśli przy okazji dostaniemy solidny łomot, ale uda się odpalić choć kilka zaskakujących kontr czy kombinacji to znaczy, że przynajmniej niektóre założenia były sensowne. Warto zapamiętać co zadziałało, bo to zwykle dobry punkt wyjścia do dalszych modyfikacji talii.

„Veto” niczym się pod tym względem nie różni od innych karcianek. Mało tego: tu zawsze trzeba zakładać, że rywal nie tylko potrafi skutecznie używać swoich szarych komórek, ale też wie, jak maksymalnie wykorzystać potencjał własnej talii. Oraz naszej. Tak, naszej też – bardziej doświadczeni gracze zwykle są w stanie z dość dużym prawdopodobieństwem określić, co wrzuciliśmy w talię tylko patrząc na to, jaką frakcją gramy i co mamy na stole. Dlaczego? Bo dokładnie znają grę i przynajmniej kilka archetypów tworzenia talii do każdej frakcji. A to znaczy, że przeważnie potrafią bez większych problemów przewidzieć nasze kolejne działania i albo je całkowicie uniemożliwić, albo przynajmniej zminimalizować ewentualne zagrożenie. I choć do tego poziomu w „Vecie” jeszcze mi osobiście bardzo daleko, to wiem, że z każdym rozegranym pojedynkiem (niezależnie od jego wyniku) robię kolejny, nieduży krok we właściwą stronę, bo coraz bardziej poznaję grę.

Czwarty powód, dla którego się niespecjalnie przejmuję tym, że póki co znakomitą większość pojedynków przegrałem, jest banalnie prosty – gram przede wszystkim dla przyjemności, a zwycięstwo jest gdzieś na dalszym planie. Pewnie, że lubię wygrywać. Każdy lubi: pod tym względem chyba wszyscy ludzie są tacy sami, więc i ja zawsze gram, aby wygrać. Tyle tylko, że zdaję sobie też sprawę z tego, że żeby częściej wracać z tarczą niż na tarczy, trzeba grać, grać i jeszcze raz grać. Uczyć się mechaniki, sposobów zagrywania kart, efektywnych kombinacji, różnych sztuczek i patentów na osłabianie przeciwnika bez osłabiania siebie oraz nauczyć się tworzenia efektywnej talii. I wiem też, że na początku z reguły się dostaje łupnia, szczególnie od bardziej zaawansowanych graczy. To całkiem normalna sprawa i nie ma się co zniechęcać – jak chyba każdy początkujący gracz w „Veto” posiadam mało kart w ogóle i jeszcze mniej tych naprawdę mocnych, więc siłą rzeczy nie mam aż takiej mobilności w tworzeniu talii, jaką chciałbym mieć i jaką ma większość moich przeciwników. Nie powstrzymuje mnie to jednak od grania i od kombinowania, co by tu jeszcze można było z moich kart wycisnąć. No i zawsze, odkąd tylko jestem w stanie sięgnąć pamięcią, było tak, że większą przyjemność sprawiało mi zdrowe, brutalne, bezpardonowe współzawodnictwo z kimś niż ostateczny wynik takiej rywalizacji – może dlatego cieszę się jak głupi, kiedy mi się jakaś koncepcja sprawdzi i nie przejmuję zanadto, jeśli w wyniku tego sprawdzenia się przegram. Ot, wypadek przy pracy 🙂

grafika Jurko Bohun do gry karcianej ccg Veto 2 edycja

Na koniec chciałbym jeszcze napisać choć kilka słów na temat niedawno wprowadzonej w Lublinie formuły „Turniej za dychę”. Ci, którzy grają, wiedzą na pewno o co chodzi, a pozostałym wyjaśniam, że po prostu płacimy wpisowe w wysokości 10 zł., za co otrzymujemy 1 talię demonstracyjną wybranej przez nas frakcji i 2 bustery „Edycji specjalnej”. Z tych 52 kart należy zmontować mającą przynajmniej 30 kart talię (taki dolny limit był ostatnio w każdym razie), a następnie rozegrać w trybie turniejowym odpowiednią ilość spotkań (zależną od liczby uczestników). Rzecz jasna zakupione w ten sposób karty zatrzymujemy dla siebie, co jest świetnym patentem na choćby częściowe rozbudowanie swej głównej talii przez początkujących graczy. Zasadniczym plusem tego trybu rozgrywek turniejowych jest to, że wszyscy mają mniej więcej równe szanse i przeważnie nie ma jakichś gigantycznych dysproporcji w sile talii pomiędzy graczami. A to oznacza, że największe znaczenie mają umiejętności, szczęście oraz jeszcze więcej szczęścia – to ostatnie zwłaszcza przy losowaniu busterów.

Dlaczego to takie istotne? Otóż podczas ostatniego „Turnieju za dychę” grałem Awanturnikami, a w busterkach trafiła mi się aż… 1 karta dla tej frakcji! Posesja konkretniej rzecz biorąc. Stołp, jeszcze dokładniej mówiąc. Bardzo przydatna karta, nie powiem, ale sama jedna nieszczególnie zwiększyła potencjał moich zawadiaków spod ciemnej gwiazdy. Zawiódł też czynnik ludzki – raz się bardzo solidnie przeliczyłem z możliwościami, dwa razy najnormalniej w świecie nie pomyślałem o potencjalnych konsekwencjach swoich działań, które w myśl pewnej znanej zasady****** przyniosły efekty dokładnie odwrotne od zamierzonych, a w pozostałych przypadkach po prostu trafiłem na graczy o umiejętnościach zdecydowanie przewyższających moje. Wnioski zostały wyciągnięte, winni ukarani, a kolejny turniej, który odbędzie się 12 sierpnia, będzie sprawdzianem dla mojej nowo nabytej wiedzy. Oraz, oczywiście, zapewni mi kilka godzin bardzo dobrej zabawy!

————————————————————

* Informuję niniejszym, iż tę fabularną introdukcję sprokurowałem własnoręcznie nie ukradłszy jej nikomu. Prościej mówiąc: to ja jestem autorem tego kawałka prozy stylizowanej na Sienkiewicza. Nie mnie osądzać, jak bardzo udolnie lub nie, ale „jam to – nie chwaląc się! – sprawił…” Aha, imiona bohaterów są tylko w połowie przypadkowe 🙂
** Talia typu Frankenstein (sam wymyśliłem to określenie, więc ewentualne kopirajty sobie zastrzegam :D) to po prostu składak ze wszystkiego, co z danej gry ma się akurat pod ręką – chodzi przede wszystkim o to, żeby osiągnąć wymagane minimum ilościowe kart w talii. W przypadku „Veta” to 60 kart plus karta frakcji.
*** Na gruncie „Veta” najbliższa przychodząca mi do głowy analogia to granie talią startową Awanturników (która sama w sobie słaba przecież nie jest) przeciwko złożonej przez doświadczonego gracza szybkiej i bardzo silnej bojówce Wiśniowieckich.
**** Czyli albo posiadającym większe umiejętności, albo mającym silniejszą talię – a idealnie obie te rzeczy naraz.
***** Nawiasem mówiąc znakomita większość z tego, co można w Internecie znaleźć na temat budowania dobrych talii „Veta” ma się kiepsko albo nawet nijak do lubelskiej współczesności, bo tutaj gramy turnieje wyłącznie w oparciu o karty z sezonu „Czarty i Upiory”. Przynajmniej do chwili, w której wejdzie nowy sezon, czyli do mniej więcej końcówki września AD 2015…
****** Chodzi o jedno z praw Murphy’ego – to, które mówi, że jeśli coś może się schrzanić, to na pewno się schrzani. I to dokumentnie.

Post a Comment

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *