Na pierwszy ogień pójdzie gra, której zagorzałym fanem jestem od dobrych kilkunastu lat, czyli od momentu jej wydania.
Tytuł „TransSolar” nic nie mówi wielu osobom, ale ci, którzy – jak ja – mieli w niego okazję zagrać w wieku kilkunastu lat, reagują zwykle dosyć skrajnie. Od zachwytu i totalnego zauroczenia klimatem do zupełnego zniechęcenia stopniem skomplikowania zasad i wielkością planszy. Pośrednich reakcji brak – ja osobiście nie znam nikogo, komu się „TransSolar” tylko trochę podoba.
Potencjał tej gry jest bowiem ogromny i to nie tylko ze względu na sam pomysł. Na pierwszy rzut oka „TransSolar” to skomplikowana gra z gigantyczną mapą (format w okolicach A0), jednak to tylko pozory. Jak i inne gry wydawane przez nieistniejące już wydawnictwo „Encore”, tak i ta zaopatrzona jest w nieźle napisaną instrukcję, z której wynika jasno, że mamy do czynienia z grą, w której naszym głównym zadaniem jest wypełnianie misji (dość typowy element gier handlowych). Dużym plusem jest to, że dzięki osadzeniu gry w Układzie Słonecznym mamy szansę dowiedzieć się czegoś ciekawego o znajdujących się w nim ciałach niebieskich, ponieważ wszystkie informacje na kartach misji są autentyczne (z poprawką na stan wiedzy astronomicznej około roku 1990 – czyli np. Pluton nadal jest tam planetą).
Z perspektywy czasu gra nie do końca wytrzymuje próbę lat – plansza jest wydrukowana na niezbyt mocnym papierze o nieszczególnie wysokiej gramaturze, dodatkowo nie jest w żaden sposób odporna, bo papier jest szorstki i naprawdę delikatny. Karty celów i zdarzeń są drukowane przy pomocy farby, która nader często przy nieco większej wilgotności zwyczajnie się ściera i brudzi inne karty, a żetony paliwa to okrągłe kawałki zwykłej, niezbyt grubej tektury – czasem w kolorze czerwonym, czasem szaroczarnym, a czasem zupełnie nie zabarwione… Wydawałoby się: tragedia.
Ale wszystkie niedoróbki techniczne (pamiętajmy, że to były wczesne lata dziewięćdziesiąte!) „TransSolar” nadrabia klimatem i grywalnością – jako właściciel statku kosmicznego mamy możliwość odwiedzić praktycznie cały Układ Słoneczny, włączając w to księżyce wszystkich planet. Co szczególnie ciekawe, wszystkie dane, znajdujące się na kartach celów, są zgodne z ówczesnym stanem wiedzy astronomicznej, a ponieważ w tej dziedzinie zmiany są zwykle niewielkie (może za wyjątkiem wspomnianego już Plutona), to dane są także aktualne i dziś. Najciekawiej oczywiście jest grać w kilka osób (mnie nigdy nie udało się zebrać ekipy większej niż 4 osoby), ale na upartego i samemu się da zagrać, choć zasady nie do końca przewidują taką opcję.
Sama rozgrywka najbardziej skupia się na rywalizacji, natomiast jest w zasadzie pozbawiona elementu bezpośredniej konfrontacji między graczami (czyli walki). Pewną kompensacją tej sytuacji są karty wydarzeń losowych, które potrafią wprowadzić niezłe zamieszanie do naszego planu gry. I jak zwykle w takich sytuacjach, tych pozytywnych zdarzeń jest zdecydowanie mniej. Mimo to gra się bardzo przyjemnie, choć dla osób przyzwyczajonych do gier planszowych wydawanych współcześnie „TransSolar” będzie pod względem wykonania najprawdopodobniej raczej prymitywny. Jednak największą zaletą tej gry jest nie tylko jej oldskulowy klimat, ale przede wszystkim niesamowita grywalność. I choć ciężko ją dostać (czasem pojawia się na Allegro, ale rzadko, bywa też częściowo zdekompletowana), to naprawdę warto poświęcić jej trochę czasu. Polecam!
Leave a Reply